sobota, 5 maja 2012

20. Mały taternik


- W Kościeliskiej można przejść się do Jaskini Mroźnej – mruknąłem pod nosem, przeglądając informacje zawieszone przy wejściu.
- Jaskinia? - podchwycił Daniel. - Łaaał! Tato, tato! Pójdziemy do jaskini?
- Zobaczymy, synu. Po pierwsze musimy się dowiedzieć, czy przejście jest czynne, po drugie nie wiadomo, czy w ogóle tam dojdziesz.
- Dojdę, dojdę... naprawdę! - zapewnił mnie Młody, po czym dziarsko ruszył przed siebie.
Po chwili obejrzał się za siebie.
- Nooo! Chodźcie – pogonił nas. - Do jaskini pójdziemy!
Ruszyliśmy więc w pełnorodzinnym składzie przez Kościeliską, wśród dziesiątek innych osób wędrujących tym dość popularnym szlakiem. Daniel z przodu, co chwila sprawdzając, czy idziemy zanim, potem Mama i ja, popychając wózek z Natalką, która wygodnie rozparta w spacerówce podziwiała rozpościerające się wokół widoki z miną zblazowanej damy.
- Daniel, może chwila przerwy? - zaproponowałem w pewnym momencie, zmęczony popychaniem wózka po nie tak łatwej ścieżce żwirowej.
- Nie, tato, nie. Do jaskini idziemy przecież – odparł mi z zapałem i powędrował dalej.

W końcu dotarliśmy do miejsca, w którym trasa odbijała w bok, prowadząc do Jaskini Mroźnej.
- To wy idźcie we dwóch, jeśli on tak bardzo chce – zdecydowała mama – a my z Natalką przejdziemy dołem i zaczekamy na was przy wyjściu z drugiej strony.
- Idziemy, tato! - zakomenderował Daniel. - Cześć dziewczyny!
Po czym, pełen zapału i energii, podreptał ścieżką pod górę. Co ciekawe, nie była wcale taka łatwa. Syn mój, niczym doświadczony turysta, dzielnie pokonywał kolejne strome i kamieniste podejścia, wędrował pomagając sobie od czas do czasu rączkami, ale – co istotne – pełną drogę pokonał praktycznie sam, tylko dwa razy pozwalając mi na podanie pomocnej dłoni.
- Tato, ja sam! - protestował kategorycznie za każdym razem, gdy tylko chciałem mu pomóc.
- Może potrzebujesz odpoczynku? - pytałem co jakiś czas.
- Nie... Ja chcę do jaskini. Chodź, tato, idziemy! - odpowiadał zwykle Młody i wspinaliśmy się dalej.
Na całej trasie do jaskini Daniel przystanął raptem trzy razy, a to na pniaczku siadając, a to na jakimś głazie. Mijali nas ludzie wędrujący pod górę w tym samym celu i ze zdziwieniem patrzyli na mojego syna.
- Ile masz lat? - pytali przechodząc.
- Cztery! - odpowiadał Daniel dumnie.
- I już wędrujesz po górach do jaskini?
- To mój pomysł był – wyjaśniał z uśmiechem, po czym ruszał w dalszą trasę.
W końcu osiągnęliśmy cel wędrówki. Kupiłem wejściówkę do jaskini i chwilę potem weszliśmy do środka. Jeden błąd – nie wzięliśmy nic cieplejszego, więc temperatura czterech stopni wewnątrz, w zderzeniu z panującym na zewnątrz upałem początkowo dawał nam się we znaki.
- Nie jest mi zimno! - zapewnił Daniel, po czym z oczami rozszerzonymi z zachwytu powędrował przez jaskinię.
Dawał sobie radę nie gorzej niż większość dorosłych, a w niektórych przypadkach nawet lepiej. Tam, gdzie ja musiałem kucnąć i poruszać się niczym kaczka, on ledwie schylał głowę. Oglądał skałki, wspinał się na głazy, przeciskał przez wąskie przejścia, omijał kałuże i od komentowania wrażeń buzia mu się nie zamykała.
- Tato, ale fajnie, co nie? Ale te ściany są mokre. A tutaj taki duży kamień, uważaj! Schyl się tato, żebyś się w głowę nie uderzył. A teraz chodźmy po tych schodkach. Fajny miałem pomysł, prawda?
- Prawda, synku, prawda – powtarzałem, oblewając się potem w miejscach, gdzie trzeba było wyjątkowo uważać, trzymać go za rękę i balansować swoim ciałem, jednocześnie podtrzymując syna. Przejście przez jaskinię było bowiem o wiele trudniejsze, niż wędrówka do niej pod górę. W międzyczasie Daniela słyszeli i rozmawiali z nim wszyscy, którzy szli obok nas, przed nami i za nami. Zadziwieni, uśmiechnięci, gratulujący Młodemu odwagi i zaparcia.
W końcu przeszliśmy przez jaskinię i wyszliśmy po drugiej stronie, gdzie naszym oczom ukazał się cudny widok z góry na Dolinę i na wprost na różnorodne skałki.
- Łaaaał – wyrwało się Danielowi. - Jakie fajne góry.
- Teraz jeszcze zejść musimy – poinformowałem go. - Na dole będzie czekać mama z Natalką.
- No to chodźmy, tato! - synek, jak się okazało, nie potrzebował na odpoczynek więcej jak minutę.
Powędrowałem więc z nim zejściem w dół, które już łatwiejsze było niż wspinaczka w górę, ale zdecydowanie bardziej strome. Schodząc, podziwialiśmy widoki, ale i Danielowi chyba ogólne zmęczenie dawało się we znaki, bo choć wędrował dzielnie, to już nie był tak gadatliwy jak wcześniej.
- Tato, tato! - zapytał mnie w międzyczasie. - A pojedziemy z powrotem konikami?
- Nie wiem jeszcze, synku, zobaczymy – odparłem wymijająco, bo przecież nie wiadomo, jakie ceny są za taki przejazd w tym sezonie. - Na razie musimy zejść.
W końcu dotarliśmy do doliny, gdzie nad wartkim strumykiem czekały na nas Mama z Natalką. Córka, wyspana, wcinała właśnie banana, Daniel też sobie zażyczył takowego, zrobiliśmy więc krótki postój.
- I jak było w jaskini, synku? - spytała Mama.
- Haaaaaajnie – zachłysnął się z zachwytu Młody. - To była świetna przygoda, wiesz? A będziemy wracać konikiem? - dodał szybko.
- Chyba nie dziś, synku, ale zobaczymy... Na razie ruszamy dalej.

Koniec końców Młody postawił na swoim. W trakcie dalszej wędrówki z hukiem złamało się kółko przy spacerówce i zmuszeni byliśmy cofać się do ostatniego postoju dorożek, zaczekać na górala i wrócić – jak to mówił Daniel - „konikiem”. Nie bardzo mieliśmy jakąkolwiek alternatywę, bo trzeba było dźwigać i zmęczoną Tuśkę i połamany wózek. A za przyjemność przejazdu dorożką góral zaśpiewał półtorej stówy!!! Walcząc z mini-wylewem stargowałem do stówki. Uffff!