niedziela, 19 sierpnia 2012

24. Wrodzony spryt progenitury


Tak się czasem człowiek zastanawia, skąd dzieciaki biorą te wszystkie umiejętności konwersacyjne? Czy to, co im do głowy przychodzi, to kwestia wrodzonej inteligencji, nabytego obycia, czy może podpatrzenia wzorców zachowań u innych osób? W zasadzie zagadka to nieodgadniona, jako że Daniel na pytanie „gdzie się tego nauczyłeś?” zazwyczaj odpowiada „w przedszkolu”. I choć to niekoniecznie zgodne z prawdą bywa, to jednak Młody musiał wyczuć, że stanowi najbezpieczniejszą formę odpowiedzi. Czasami zaś, jak się okazuje, lepiej nie dopytywać, bo można usłyszeć coś, czego się nie chce... Ale może po kolei...

Przychodzimy po Daniela do przedszkola. Grupa wakacyjna, wiadomo bowiem, że dzieciaków w wakacje mało przychodzi to i starszaki z młodszymi zmieszane. Czy na dobre mu to wyszło, czy niekoniecznie, trudno powiedzieć, jakoś nie daje się zbytnio wyciągnąć z niego rozmaitych informacji na temat bytności w przedszkolu poza ogólnym „było spoko”.
Schodzi więc Młody po schodach, siada na ławeczce i przebiera się, choć skoncentrować mu się na tej czynności trudno, bo opowiada jednocześnie o wszystkim i o niczym. Aby przyspieszyć sprawę, gdy tylko zdjął buciki, mama zanosi je od szatni, a ja pilnuję, by prawidłowo założył buciki.
- Nieeeee! - buntuje się nagle Daniel, podnosząc wzrok. - Ja chciałem zanieść ciapy!
- Ale tak będzie szybciej – tłumaczę mu. - Poza tym mama już je zaniosła. Jutro ty zaniesiesz, dobrze?
- Nie! - Młody z zaciętą miną wstaje, tupta do szatni, za chwilę pojawia się w drzwiach z kapciami w ręku, ostentacyjnie stawia je na podłodze, po czym podnosi i SAM zanosi z powrotem na półkę w szatni...
Wrrrrr!

W samochodzie za to, Daniel bawi się złotym wiatraczkiem, który skądś tam ma, już nie pamiętam, czy myśmy mu go kupili, czy od babci dostał, trudno powiedzieć. W każdym bądź razie trzyma go, wystawia pod wiatr wiejący zza uchylonej szyby, czasami też sam dmucha mu w skrzydełka i obserwuje jak się kręcą. W pewnym momencie rzuca w przestrzeń...
- Daje czadu, no nie???
- Co ty powiedziałeś? - pytam zaskoczony.
- Nooooooo... mówię, że fajnie się kręci!
- Nie, inaczej powiedziałeś. Jak to powiedziałeś wcześniej?
- Daje czadu, no nie???
- Daje, daje, synku. Ale skąd znasz takie powiedzenia?
- Z przedszkola...
Aha...

Wieczór, pora kolacji, Młody ze wzrokiem utkwionym w dobranocce.
- Daniel, co chcesz na kolację?
- Paróweczkę. Z keczupem. Albo dwie!
Po pięciu minutach:
- Daniel, proszę, to twoja kolacja. Dwie parówki, keczup i chlebek.
- Nie chcę chlebkaaaaa! Nie zjem!
- Parówki je się z chlebem! Nie ma inaczej. Jedz!
Po kolejnych pięciu minutach:
- Poproszę dokładkę!
- Synu, ale na pewno? Rano może cię brzuszek boleć, jak się tak opchasz na kolację.
- Na pewno, na pewno. Bo jestem baaaaardzo głodny...
- No dobrze... skoro tak twierdzisz...
Przynoszę jeszcze jedną parówkę i kolejną małą kromkę chleba.
- Smacznego!
- Dziękuję!
Następnego dnia rano w samochodzie, podczas drogi do przedszkola:
- Tatoooo... Brzuszek mnie boli...
- Może głodny jesteś przed śniadankiem?
- Nieeee... Nie chce mi się jeść.
- No widzisz, to na pewno dlatego, że wczoraj tyle zjadłeś wieczorem na kolację. Uprzedzałem, że brzuch będzie bolał.
- Nie... to nie dlatego. Ja sobie myślę, że parówka i chlebek to nie było dobre połączenie!
Ot, logika!

I na koniec oddajmy głos Natalce:
U babci Krysi. Głośna rozmowa. Jedni mówią przez drugich. Młoda coś tam wtrąca swoim cienkim głosikiem, chcąc też brać udział w dyskusji.
- Tuśka, nie kłoć się! - odzywa się babcia. - Nie zabieraj głosu, bo nawet cię przy tym nie było. A w ogóle, to kto cię nauczył tak się kłócić, co?
A Młoda niewinnie podnosi oczęta i bezczelnie wypala:
- Babcia Kjysia!!!
Hmmm... Aha!

sobota, 11 sierpnia 2012

23. Dialogi rodziców z dziećmi


- Danielku, my was kochamy jednakowo mocno. I ciebie i Tuśkę...
- Ale Natalkę to kochajcie trochę mniej, bo ona mnie bije i szczypie, dobra???

- Natalko, jak wrócimy już ze spacerku, to ja będę zmywał, a ty zjesz sobie ananaska, dobrze?
- Nie!!! Nie dotykaj gołębi, bo cię podziobią!!!

- Chodźcie tutaj do mnie! Tak ładnie i grzecznie się bawicie, że dostajecie nagrodę. Proszę, oto ciasteczka z galaretką i czekoladą. Dla każdego po jednym.
- Tatooooo! A możemy po dwa??? Tak wyjątkowo???

- Natka! Jak nie przestaniesz się tak zachowywać, to zaraz karę będziesz miała!!!
- Dobzie!!! Kaję ciem!!!

- Daniel!!! Czy mógłbyś się wreszcie uspokoić? Mówię do ciebie i mówię, a ty w ogóle nie słuchasz. Jesteś niegrzeczny. Nie obejrzysz bajki ani nie dostaniesz niczego słodkiego!
- Nie możesz tego zrobić! Nie wolno tak dzieci traktować!!!

- Uwaga! Proszę bardzo, obiadek...
- Bleeeee! Nie chcę tego jeść!!!
- ...a kto ładnie zje obiadek, dostanie na deser lody!
- Mniam! Jakie pyszniutkie! Zjem wszystko!

- O! Już wstaliście? Dzień dobry! Co chcecie na śniadanko?
- A co nam możesz zaproponować???

- Natalko! Pora się położyć na drzemkę, trochę odpocząć!
- Nie ciem pać!!!
- Jak wstaniesz to przyjdzie pora na ananaska do pogryzania!
- Oć!!! Pać idziemy!!!

...i wiele, wiele więcej...

niedziela, 5 sierpnia 2012

22. Obrazki


Daniel przebywa u babci na wsi. Spędzając tam po parę dni w tygodniu, wielokrotnie odbywa rozmaite konwersacje z babcią. Jednym z tematów przewijających się dość często jest Pan Bóg. I dziecko, jak to dziecko, nie wszystko może jest w stanie zrozumieć, ale swój rozum ma. I bezczelność przy okazji.
- Danielku, bądź grzeczny, bo Pan Bóg wszystko widzi – przestrzega babcia.
- Tutaj chyba mnie nie widzi – odpowiada Młody.
- A dlaczego tutaj nie? - docieka babcia.
- Bo tu taka dziura jest... - rezolutnie odpowiada mój czterolatek.

* * *
Zakupy wspólne w hipermarkecie. To potrzebne, tamto potrzebne. Chodzimy między półkami wybierając potrzebne nam towary. Młody radośnie biega obok. W pewnym momencie przypomina mi się, że od jakiegoś już czasu mam ochotę zrobić kukurydzę gotowaną na parze, nabywam więc tackę zawierającą trzy kolby dość ładnej kukurydzy i zabieram do domu wraz z resztą sprawunków.
Dwa dni później siedząc samotnie z Danielem (taki męski wieczór), nastawiam tę kukurydzę. Gdy już smakowicie pachnąc jest gotowa, dzielę ją na cztery części, rozkładam nam po dwa kawałki na talerze, dodaję masełka i odrobinę soli.
- Zjem, ale tylko jeden kawałek, nie dawaj mi dwóch – zastrzega Daniel zanim jeszcze spróbuje choćby ziarenka.
- Najpierw zjedz przynajmniej jeden, potem się  zobaczy – mówię.
Młody obgryza kukurydzę, masełko ścieka mu po brodzie, oblizuje się ze smakiem.
- Pyszniutkie! - wzdycha z zadowoleniem i zabiera się za drugi kawałek.
Po tym, jak już nic nie zostało, zbieram talerze i patrzę na syna z dumą.
- Dobry pomysł miałem, Danielku, z tą kukurydzą, prawda???
- Nie!!! To ja miałem ten pomysł! - wybucha świętym oburzeniem Młody.
Doprawdy???

* * *
Znowu u babci. Daniel okłada patykiem drzewo, a zapytany przez babcię, kto to robił, odpowiada bezczelnie:
- To nie ja!
Po czym, gdy już babcia się oddaliła, Młody szeptem konspiracyjnym do Natalki:
- Tuśka, powiedz babci, że to ty, dobra???
Młoda leci przez podwórko.
- Babciu! To nie ja, to Daniel!!!!
Coś chyba poszło nie tak...

* * *
- Ałaaaaaaaaaaaaaaaa! - rozlega się pisk, przechodzący we wrzask, a potem w szloch.
To Daniel.
Wpadam do pokoju.
- Co się stało?!
- Tuśka mnie uderzyła w głowę!
Nachylam się nad Młodą.
- Natalko, uderzyłaś Daniela?
- To koń uderzył – Natalka niewinnym wzrokiem patrzy prosto na mnie i się uśmiecha.
- Ale tu nie ma żadnego konia – nie daję się nabrać na to oczywiste kłamstwo. - Ty uderzyłaś Daniela w głowę! Dlaczego???
- Ja uderzyłam – przyznaje zrezygnowana Tuśka. - Kara ma być...
Po czym daje buziaka Danielowi mówiąc „psiepjasiam”, odwraca się ode mnie i idzie usiąść na krzesełko w ramach kary.
A o tym co sądzić?

niedziela, 17 czerwca 2012

21. Młoda w natarciu


Ja tam nie bardzo wiem, po kim Natka odziedziczyła bezczelność, tudzież zdolność błyskawicznej ciętej riposty, ewentualnie całego szeregu innych popisowych zachowań. Czasami jak coś powie, to człowieka zatyka, a w ogólnym rozrachunku to zazwyczaj nie wiadomo, czy gniewać się, śmiać się, czy też w tyłek strzelić. Przeważnie kończy się na śmiechu i zapisaniu jej wypowiedzi „ku pamięci”.

Zasypiamy razem w łóżeczku, Młoda wybitnie tego wieczoru marudna, gadatliwa, wulkanik energii, wiercipięta. Uspokajam raz, drugi, trzeci – wszelkie uwagi za nic sobie ma, olewa mnie demonstracyjnie. Po czwartej uwadze typu „Natalka, przestań się wiercić i idź spać” odwraca się w moją stronę, uśmiecha czarująco i szeptem mówi:
- No dobzeeee.... - po czym znów pokazuje mi plecy i zaczyna zabaweczką jeździć po oparciu łóżka wydając przy tym jakieś swoje „brum-brumy”. Tego już nawet moja ojcowska cierpliwość i łagodność w stosunku do córki nie zdzierżyła i wyrwało mi się dość ostro:
- Nati! W tej chwili proszę się uspokoić i spać, bo w dupę wleję!
A to diablę weneckie w ułamku sekundy odwraca się na plecy, ręce podkłada pod tyłek, główkę przekręca w moją stronę, oczy wlepia we mnie i bezczelnie oznajmia:
- Dupa zamknięta!!!
I co poradzić???

Nadszedł czas, gdy stwierdziliśmy, że jedno i drugie dziecko jest już na tyle dojrzałe (Nati w międzyczasie wszak dwa lata skończyła), by mogły zasypiać wyłącznie w swoim towarzystwie. W końcu miejsca na ich łóżku wspólnym niewiele, po co się kisić z nimi. Równie dobrze mogą zasypiać sami, gadając ile chcą, by po pewnym czasie paść ze zmęczenia lub braku innych perspektyw. I o ile z Danielem najmniejszego problemu w tej kwestii nie było, wielokrotnie już przecież sam zasypiał i obecności rodzica nie wymagał, o tyle Tuśka żywo zaprotestowała.
- Do mamy cieeeeeem! - rozdarła się przeraźliwie Młoda, demonstrując wyraz skrzywdzonej i porzuconej przez wszystkich biduli. - Mamy cieeeeem!
- Nie ma! Nie ma i już! Od dzisiaj śpisz sama i koniec! Jesteś dużą dziewczynką i najwyższa na to pora!
Oczywiście jedyną reakcją było wycie niczym syreny mgłowej średniej wielkości tankowca, ale mocno niewzruszenie (w końcu chodziło o likwidację co najmniej godziny straty czasu przeznaczonego na usypianie Tuśki) wyszedłem z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Nie jest łatwo siedzieć i słuchać jak się dziecko w pokoju obok wyżala, płacze i ogólnie prezentuje światu swoją krzywdę, ale lepiej wszak przemęczyć się dzień lub dwa takich awanturek, jeśli w perspektywie jest błogi spokój wieczorami na resztę dni, niż ustąpić pod wpływem chwilowej słabości.
Daniel, dzielnie stanąwszy na pozycji opiekuńczego starszego brata, zagadywał Młodą, nakazywał jej wracać do łóżka, opowiadał, jacy to rodzice będą z niej dumni, jak będzie sama spała – generalnie zachowywał się wspaniale!
Natalka jednak za nic miała jego starania. W pewnym momencie podeszła pod drzwi i zaczęła żałosnym głosikiem zawodzić:
- Mamusiuuuuuu! Tatusiuuuu! Mamusiuuuuuu! Tatusiuuuuuuu!
I po chwili, gdy nie doczekała się żadnej reakcji, dało się słyszeć pełne rezygnacji i żalu stwierdzenie:
- Może mnie ktoś usłyszy...?
Padłem...
...ale drzwi nie otworzyłem.

I generalnie walka została wygrana, albowiem przestała istnieć już wieczorna procedura usypiania. Dzieciaki przyzwyczaiły się do własnego towarzystwa i chociaż Natka od czasu do czasu próbuje wymusić, by się przy niej położyć, to jednak napotyka na zdecydowaną odmowę i koniec końców kapituluje!

Długie kotłowanie się przed snem dzieciaków skutkuje jednak czasami problematycznym wstawaniem rano. I właśnie podczas jednego z poranków Tuśka miała wybitnie humorek na „nie”. Nic jej się nie podobało, na wszystko kręciła nosem, non-stop płacz, marudzenie, niemalże histerie. W końcu, w samochodzie – pełen urażonej godności foch przez całą drogę do przedszkola.
Dojeżdżamy na miejsce, wyciągam ją z samochodu, niosę do drzwi przedszkola, dzwonimy, otwiera nam akurat przebywający na parterze pan. Przebieramy się przy szafce, Młoda łaskawie na to pozwala, aczkolwiek słowem się nie odezwie, a usteczka zacięte w wąską, niezadowoloną linię.
Nagle zza drzwi wychodzi pani Monika, dodajmy, że ulubiona pani Natalki, i jak zawsze wesoło wita nas:
- Dzień dobry!
- Dzień dobry – odpowiadam, jak każdy kulturalny człowiek.
A Tuśka patrzy wilkiem na panią Monikę, wydyma usta i burczy żałosnym głosikiem pod nosem:
- Nie... nie dobry...
I już! O!

P.S. Przepraszamy za długą nieobecność, ale tak jakoś wyszło z przyczyn niezależnych.

sobota, 5 maja 2012

20. Mały taternik


- W Kościeliskiej można przejść się do Jaskini Mroźnej – mruknąłem pod nosem, przeglądając informacje zawieszone przy wejściu.
- Jaskinia? - podchwycił Daniel. - Łaaał! Tato, tato! Pójdziemy do jaskini?
- Zobaczymy, synu. Po pierwsze musimy się dowiedzieć, czy przejście jest czynne, po drugie nie wiadomo, czy w ogóle tam dojdziesz.
- Dojdę, dojdę... naprawdę! - zapewnił mnie Młody, po czym dziarsko ruszył przed siebie.
Po chwili obejrzał się za siebie.
- Nooo! Chodźcie – pogonił nas. - Do jaskini pójdziemy!
Ruszyliśmy więc w pełnorodzinnym składzie przez Kościeliską, wśród dziesiątek innych osób wędrujących tym dość popularnym szlakiem. Daniel z przodu, co chwila sprawdzając, czy idziemy zanim, potem Mama i ja, popychając wózek z Natalką, która wygodnie rozparta w spacerówce podziwiała rozpościerające się wokół widoki z miną zblazowanej damy.
- Daniel, może chwila przerwy? - zaproponowałem w pewnym momencie, zmęczony popychaniem wózka po nie tak łatwej ścieżce żwirowej.
- Nie, tato, nie. Do jaskini idziemy przecież – odparł mi z zapałem i powędrował dalej.

W końcu dotarliśmy do miejsca, w którym trasa odbijała w bok, prowadząc do Jaskini Mroźnej.
- To wy idźcie we dwóch, jeśli on tak bardzo chce – zdecydowała mama – a my z Natalką przejdziemy dołem i zaczekamy na was przy wyjściu z drugiej strony.
- Idziemy, tato! - zakomenderował Daniel. - Cześć dziewczyny!
Po czym, pełen zapału i energii, podreptał ścieżką pod górę. Co ciekawe, nie była wcale taka łatwa. Syn mój, niczym doświadczony turysta, dzielnie pokonywał kolejne strome i kamieniste podejścia, wędrował pomagając sobie od czas do czasu rączkami, ale – co istotne – pełną drogę pokonał praktycznie sam, tylko dwa razy pozwalając mi na podanie pomocnej dłoni.
- Tato, ja sam! - protestował kategorycznie za każdym razem, gdy tylko chciałem mu pomóc.
- Może potrzebujesz odpoczynku? - pytałem co jakiś czas.
- Nie... Ja chcę do jaskini. Chodź, tato, idziemy! - odpowiadał zwykle Młody i wspinaliśmy się dalej.
Na całej trasie do jaskini Daniel przystanął raptem trzy razy, a to na pniaczku siadając, a to na jakimś głazie. Mijali nas ludzie wędrujący pod górę w tym samym celu i ze zdziwieniem patrzyli na mojego syna.
- Ile masz lat? - pytali przechodząc.
- Cztery! - odpowiadał Daniel dumnie.
- I już wędrujesz po górach do jaskini?
- To mój pomysł był – wyjaśniał z uśmiechem, po czym ruszał w dalszą trasę.
W końcu osiągnęliśmy cel wędrówki. Kupiłem wejściówkę do jaskini i chwilę potem weszliśmy do środka. Jeden błąd – nie wzięliśmy nic cieplejszego, więc temperatura czterech stopni wewnątrz, w zderzeniu z panującym na zewnątrz upałem początkowo dawał nam się we znaki.
- Nie jest mi zimno! - zapewnił Daniel, po czym z oczami rozszerzonymi z zachwytu powędrował przez jaskinię.
Dawał sobie radę nie gorzej niż większość dorosłych, a w niektórych przypadkach nawet lepiej. Tam, gdzie ja musiałem kucnąć i poruszać się niczym kaczka, on ledwie schylał głowę. Oglądał skałki, wspinał się na głazy, przeciskał przez wąskie przejścia, omijał kałuże i od komentowania wrażeń buzia mu się nie zamykała.
- Tato, ale fajnie, co nie? Ale te ściany są mokre. A tutaj taki duży kamień, uważaj! Schyl się tato, żebyś się w głowę nie uderzył. A teraz chodźmy po tych schodkach. Fajny miałem pomysł, prawda?
- Prawda, synku, prawda – powtarzałem, oblewając się potem w miejscach, gdzie trzeba było wyjątkowo uważać, trzymać go za rękę i balansować swoim ciałem, jednocześnie podtrzymując syna. Przejście przez jaskinię było bowiem o wiele trudniejsze, niż wędrówka do niej pod górę. W międzyczasie Daniela słyszeli i rozmawiali z nim wszyscy, którzy szli obok nas, przed nami i za nami. Zadziwieni, uśmiechnięci, gratulujący Młodemu odwagi i zaparcia.
W końcu przeszliśmy przez jaskinię i wyszliśmy po drugiej stronie, gdzie naszym oczom ukazał się cudny widok z góry na Dolinę i na wprost na różnorodne skałki.
- Łaaaał – wyrwało się Danielowi. - Jakie fajne góry.
- Teraz jeszcze zejść musimy – poinformowałem go. - Na dole będzie czekać mama z Natalką.
- No to chodźmy, tato! - synek, jak się okazało, nie potrzebował na odpoczynek więcej jak minutę.
Powędrowałem więc z nim zejściem w dół, które już łatwiejsze było niż wspinaczka w górę, ale zdecydowanie bardziej strome. Schodząc, podziwialiśmy widoki, ale i Danielowi chyba ogólne zmęczenie dawało się we znaki, bo choć wędrował dzielnie, to już nie był tak gadatliwy jak wcześniej.
- Tato, tato! - zapytał mnie w międzyczasie. - A pojedziemy z powrotem konikami?
- Nie wiem jeszcze, synku, zobaczymy – odparłem wymijająco, bo przecież nie wiadomo, jakie ceny są za taki przejazd w tym sezonie. - Na razie musimy zejść.
W końcu dotarliśmy do doliny, gdzie nad wartkim strumykiem czekały na nas Mama z Natalką. Córka, wyspana, wcinała właśnie banana, Daniel też sobie zażyczył takowego, zrobiliśmy więc krótki postój.
- I jak było w jaskini, synku? - spytała Mama.
- Haaaaaajnie – zachłysnął się z zachwytu Młody. - To była świetna przygoda, wiesz? A będziemy wracać konikiem? - dodał szybko.
- Chyba nie dziś, synku, ale zobaczymy... Na razie ruszamy dalej.

Koniec końców Młody postawił na swoim. W trakcie dalszej wędrówki z hukiem złamało się kółko przy spacerówce i zmuszeni byliśmy cofać się do ostatniego postoju dorożek, zaczekać na górala i wrócić – jak to mówił Daniel - „konikiem”. Nie bardzo mieliśmy jakąkolwiek alternatywę, bo trzeba było dźwigać i zmęczoną Tuśkę i połamany wózek. A za przyjemność przejazdu dorożką góral zaśpiewał półtorej stówy!!! Walcząc z mini-wylewem stargowałem do stówki. Uffff!

środa, 25 kwietnia 2012

19. Dialogi na cztery nogi

...czyli dzieciaków różne odzywki
Spotykamy sąsiada, który na spacer wyszedł z psem. Daniel przygląda się czworonogowi, przygląda...
- Fajny piesek, co? - zagaja sąsiad.
- Nooooo - potwierdza Młody. - A ja widziałem suczkę!
Po czym dodaje gwoli wyjaśnienia:
- To też taki pies, tyle że z cyckami!!!

Idziemy sobie dróżką w ramach spacerku, ja i moje dwie pociechy, Daniel biega w tę i z powrotem, to bliżej, to dalej, Natalka względnie grzecznie przy moim boku, co jakiś czas pstrykam fotki. W pewnym momencie córcia, zadzierając głowinę, mówi do mnie:
- Jąćkę mi daj!
- Zaraz, Tusia, tylko schowam aparat – odpowiadam, mocując się z zamkiem torby.
- Jąćkę daj!
- Chwilka, niunia, za momencik.
- Jąćki nie cieś dać – wzdycha mi przeciągle dziecko, po czym dodaje półgłosem pod noskiem: - to pójdę siama...
I nie oglądając się więcej na mnie maszeruje przed siebie...

Odprowadzam Daniela do przedszkola. Standardowy rytuał – rozbiera się, zakłada skarpetki, w międzyczasie ze trzy razy jego uwaga skupia się na czymś innym. A tego akurat dnia wybitnie rozkojarzony, bo za jego plecami rozbiera się Monika – największa przedszkolna sympatia i stały obiekt rozmów na temat przedszkola.
- Monika, zaczekasz na mnie i pójdziemy razem? - proponuje Daniel, wychylając się przez szafki.
- Nie, ja już idę sama – pada odpowiedź.
Młody przyjmuje to z powagą, ale jego ruchy stają się zauważalnie szybsze. W końcu jest gotowy i tylko chwilę później niż Monika wychodzimy z szatni.
- Tato, teraz trzy buziaki i trzy przytulenia – komenderuje syn, więc posłusznie klękam, żeby móc go przytulić.
Daniel jednak zauważa, że Monika jest już na schodach na półpiętrze, w związku z czym słyszę:
- Tylko jeden dzióbek!
Całuje mnie szybko w policzek i wyrywa do przodu po schodach, nawet się nie oglądając za siebie.

Oglądamy razem bajkę. Ja i dzieciaki. Siedzę w środku, oni po bokach. Jedno i drugie się wtula, pora późna, więc oczka im się kleją. Nagle Daniel półsennym głosem odzywa się:
- Tato, kocham cię...
- Nie! - reaguje gwałtownie Natalka, zanim zdążę cokolwiek powiedzieć. - Nie kochaś ty! Nie! Mój tatuś! Ja kocham!
I bach! Przewalając się przeze mnie, trzepie Młodego po nogach.
- Natalko – łagodzę sytuację. - Daniel mnie kocha i ty mnie kochasz, a ja was kocham, bo oboje jesteście moje cudowne dzieciaki, a ja jestem i Daniela tatuś i twój tatuś...
- Ahaaaaaa – kiwa głową z powagą Młoda. - Niejku, kochać mozieś... Twój tatuś teś...

Od jakiegoś czasu Natalka wojownicza coraz bardziej się robi i pierwsza w stronę brata gniewną pięść wyciąga. A to uderzy, a to szczypnie, a to za włosy pociągnie, ot, co jej do głowy przyjdzie. Impulsywna strasznie i zdecydowanie preferuje w kłótni argument siły zamiast siły argumentu. Oczywiście trzeba ją upominać, „kary” nakładać, jak siedzenie w odosobnieniu przez dwie minutki czy inne ograniczenia. Ale ostatnio...
- Tatooooo! A ona mnie szczypnęła!!!
- Natka! Proszę w tej chwili przestać szczypać Daniela! Nie wolno!!!
- Tatooooo! Znowu mnie uszczypnęła!
- Natalka, jesteś niegrzeczna! Będziesz mieć karę. Nie wolno szczypać!
- Tatoooooooo!
A Młoda, po trzecim uszczypnięciu, nic sobie nie robiąc z wcześniejszych napomnień, z cwaniackim uśmiechem wędruje do stolika w drugim końcu pokoju, siada na nim i patrząc mi prosto w oczy bezczelnie oznajmia:
- Kaję mam!!!

środa, 18 kwietnia 2012

18. Ściemniacz


Obiad naszykowany. Młodemu pod nos podsunięty zestawik warzyw, który względnie lubi. Ziemniaki, papryka, kukurydza, fasolka, brokuły, inne takie tzw. zdrowe rzeczy, do tego wkrojone plasterki paróweczki, jako że normalnej kiełbaski nie tknie nawet przymierając głodem. Ten się krzywi, przygląda krytycznie talerzykowi, po czym oznajmia z niezadowoleniem:
- Skwarków nie chcę! Nie będę jeść!
- Jakich znów skwarków? - robię wielkie oczy. - Gdzie ty tu, niuniu, skwarki masz???
- O tu, o! - pokazuje palcem.
Pochylam się, patrzę, wiem, że czegoś takiego na pewno nie było.
- To pieczarki są, Danielku – objaśniam cierpliwie. - Przecież lubisz pieczarki.
- To skwarki! Skwarki! Nie będę ich jadł! - upiera się drań i delikatnie, coby przypadkiem choć kawałek na widelczyku nie został, sukcesywnie wybiera poszczególne kawałki grzybów.
- Dobra – kapituluję. - To jedz bez tego...
- Ziemniaczki niedobre – mendzi dalej.
- Jak niedobre? Takie same jak zawsze!
- Niedobre! Niedobre! Nie chcę jeść... Paróweczkę zjem!
- No to jedz, nie gadaj... Jedz, co chcesz... - macham ręką z rezygnacją.
Daniel podchodzi do jedzenia jak pies do jeża, dłubie widelcem w warzywach, przekłada z miejsca na miejsca, z rzadka jedynie podnosząc cokolwiek do buzi.
- Jedz, człowieku, nie módl się nad tym! - powoli tracę cierpliwość. - Patrz, Natalka je, nie wybrzydza, my już zjedliśmy, tylko ty się z tym bawisz nie wiadomo po co...
- Pomożesz mi? - pyta, wznosząc oczy do góry. - Pokarmisz mnie?
- Żartujesz, chłopie??? Cztery lata masz, w przedszkolu jesz sam, a tutaj chcesz, żeby cię karmić? Naprawdę, proszę cię, nie przesadzaj... Masz zdrową rączkę, możesz jeść i jesteś starszy od Natki, która sama wsuwa i nie marudzi.
Daniel ponury wzrok wbija w talerz, usta w podkówkę i dalej grzebie bez celu w talerzu.
- Jak nie chcesz jeść, to i deserku nie będzie – próbuję ostatniej deski ratunku.
- No dobra, to zjem – z miną cierpiętnika syn przełyka jednego ziemniaczka i wybiera pojedyncze kawałki marchewki do pogryzienia. - Nie chcę już. Rączka mi się zmęczyła. Nie mam siły.
I co z takim zrobić? Nie wepchnę przecież obiadu siłą do gardła.
- Nie to nie! - podsumowuję i zabieram mu talerz. - Teraz jemy deser! Chcesz?
- Taaaaaak! - oczy jak spodki, pełne radosnego oczekiwania.
Przynoszę więc z lodówki dwubarwną galaretkę, z górą bitej śmietany, obficie posypaną czekoladą. Młody łapie za swój pucharek i zaczyna wsuwać, aż mu się uszy trzęsą...
- Jakoś tak do tego deserku to pomocy nie potrzebujesz – stwierdzam kąśliwie.
- Nie – zapewnia mnie Daniel, między jednym przełykiem a drugim.
- I rączka ci lata bez przerwy, nie męczy się.
- Mam siłę!
- No tak, synu, mogłem się tego spodziewać. Mogłem się tego spodziewać – mruczę jak mantrę.
Tymczasem Junior, wciągnąwszy swoją porcję w rekordowym czasie, rozgląda się z cwaniackim błyskiem w oku po pokoju.
- Mamo, mamo! - woła. - Mogę pokarmić Natalkę?
Po czym podaje deserek Natalce, skwapliwie oblizując z łyżeczki pozostające na niej resztki.
- Jakoś na deser to miejsce masz – komentuję zgryźliwie.
- Mam!
Ściemniacz, kurczę blade!!!

środa, 11 kwietnia 2012

17. Mój ci on!


Wieczór, potomstwo czyste, pachnące, przebrane w piżamki, legło na łóżku, żeby zakończyć kolejny pełen wrażeń dzień. Tylko że o spokojnym zasypianiu to pomarzyć sobie można. Przecież to nie może się obejść bez machania zabawkami (jedno chce spać ze słoniem, drugie z tygrysem, za chwilę im się odmienia i walczą o to, kto co ma trzymać!), gadania do siebie, przykrywania się, za chwilę odkrywania, itd. itp.

Młoda wierci się – a to ręce w górze, a to tyłek, a to na jednym boku, to znów na drugim, coś tam gada do tygryska szeptem, za chwilę wykrzykuje coś na pełne gardło, generalnie – nie kroi się spanie.

- Nati! Weź się w końcu ogarnij i śpij! - upominam ostro. - Późno już, ciemno za oknem, trzeba spać.
- Dobzie! - zgadza się uczynnie córka i obraca na drugi boki, niby że śpi.

Ale w tym momencie Daniel z kolei zaczyna wymachiwać słoniem i coś tam dziamolić.

- Młody! - cierpliwość mi się kończy. - Teraz ty? Ciebie mam teraz uspokajać???
- Mój Niejek! - gwałtownie podrywa się Tuśka. - Nie kajaj! Mój ciszek! Nie wono!
- Co nie wolno? Co nie wolno? - kłócę się z nią. - Rozrabia to go uspokajam!
- Mój ciszek! - dobitnie powtarza Młoda. - Nie kajaj! Nie wono!!!

No, adwokat diabła, jak nic!!!

wtorek, 10 kwietnia 2012

16. Zakupy - rzecz ciekawa


Jakoś tak w międzyczasie Daniel skończył cztery lata. Nie znaczy to, że nie odnotowaliśmy tego faktu, owszem, był duży tort czekoladowy, był też prezent. Początkowo miał to być jakiś sporych rozmiarów Zygzak McQueen i nawet do niektórych modeli Danielowi się już łapki wyciągały w sklepie, ale założenie było takie, że przed ostateczną decyzją obejdziemy wszystkie półki z zabawkami. I niemal pod sam koniec przeglądania asortymentu Młodemu oczka się rozświetliły, a buzia rozwarła na podobieństwo dorastającego hipopotama.
- Tatooooo – przeciągnął mocno słowo szarpiąc mnie za rękaw. - Nie chcę Zygzaka, chcę to!!!
Patrzę na półkę, patrzę i nie widzę nic specjalnego.
- Co takiego konkretnie chcesz, synu? - pytam mało inteligentnie.
- Zwierzątka!!! - i palec wskazuje właściwe miejsce. A tam, na półce, wykonane z miękkiej gumy, całkiem realnie oddane, przykłady afrykańskiej fauny. Ponieważ nie mogło być tak, że jedno kupujemy, a drugiego nie, ostatecznie wzięliśmy cztery sztuki: tygrysa, lwa, słonia i żyrafę. Młody, przeszczęśliwy, tuląc mini zoo do piersi, wszystkim dookoła się chwalił, czy tego chcieli, czy nie:
- A ja mam urodziny! I cztery lata mam! I zwierzęta mam na prezent!!!
- A ja? A mi? Ja teśśśś! Dziny mam! Teś! - wtórowała mu na cały sklep Natalka.
- Ty nie masz urodzin, dopiero za dwa miesiące – tłumaczyło się cierpliwie małej rozrabiace.
Ale żeby tak całkiem poszkodowana nie była – widział bowiem ktoś, żeby jednemu dziecku kupować coś, a drugie spokojnie to zaakceptowało? - dostała też drobny upominek. Tabliczkę do rysowania, po której mazać można rysikiem magnetycznym, a potem się to wszystko jednym ruchem czyści. Zadowolona maksymalnie – gdyby nie uszy, to uśmiech szczęścia byłby dookoła głowy.

Trzeba jednak przyznać, że Natka sytuację wykorzystać umie i na swoje obróci raz dwa. Jesteśmy w sklepie tylko z nią, Młody został u babci, więc szybciej to wszystko da się załatwić niż z dwójką maluchów, z których każde w inną stronę lecieć pragnie, a żadne w wózku już siedzieć nie ma zamiaru. Względnie sprawnie więc robi się zakupy, ale pod koniec Młoda wyraźnie już zmęczona, ma dosyć i niezadowolenie z konieczności odstania swego w kolejce, wyrażać zaczęła.
- Chodź na ręce, wredoto – mówię – może ci się co odmieni.
Natalka na rękach u mnie zaczyna kręcić głową na wszystkie strony i nadal pokwękuje z niezadowoleniem.
- Uspokój się, bo w końcu kary się doczekasz – obiecuję.
- Ziaka! Tam! Dasz? Kupisz ziaka??? - świergoli nagle Młoda i palcem wskazuje na półkę przy kasie, gdzie dumnie prezentowały się kolorowe kule Chupa-Chups.
- Kupię ci tego lizaka – kapituluję – ale masz być grzeczna!
- Dobzie... Ziećna bedem! Ziaka kup!
Po czym zaraz po nabiciu lizaka na kasę, wpycha sobie go w buźkę i nagle zamiast rozdartego, zmęczonego dziecka, mamy ukontentowane, cichutkie maleństwo, z cwaniackim uśmiechem w kąciku ust.

Tuż przed wyjazdem na zakupy moja córka przychodzi do mnie i podsuwa mi pod oczy długaśną kartkę papieru, zagryzmoloną długopisem z dwóch stron.
- Obać tato! - pada polecenie.
Biorę do rąk, oglądam, obracam na wszystkie strony.
- Noooo, ładne gryzmołki, ładne... A co to jest???
- Kupów! Lita! Kupów! Siałam ja!!!
- Lista zakupów??? Ty pisałaś??? - domyślnie rozwiązuję zagadkę. - To całkiem spora ci ta lista wyszła. A co takiego ważnego musimy kupić?
- Mjeko! - poważnie i dobitnie odpowiada Młoda.
- Mleko? Córcia, przecież w lodówce stoją trzy butelki mleka. Po co nam jeszcze?
- Moje mjeko! Moje! - uświadamia mnie Natka. - Nie mam mjeka! Moje kupić!
- Aaaa... no chyba że tak – kiwam głową ze zrozumieniem. - Tu masz rację. Faktycznie twoje mleko się powoli kończy. Kupimy twoje mleko zatem.
- Tak. Siupej! - po czym wychodzi z pokoju, żeby się ubierać.
I tak się tylko zastanawiam – skąd ona wiedziała, że jej mleko już na wykończeniu? Wróżka jaka, czy co???

środa, 4 kwietnia 2012

15. Zołza i cwaniak


Młoda przekorna się robi. Myślałby kto, że taki słodki aniołeczek, który mruży oczka i się uśmiecha przeuroczo, może mieć diabełka za skórą. Bezczelna się zrobiła, a udawać krzywdę potrafi na zawołanie. Niejeden mógłby się od niej uczyć.
Wsuwają dzieciaki w samochodzie coś dobrego. Daniel pochłonął swoje i siedzi zadowolony, Natalka ciapie powoli. Mniej więcej po zjedzeniu dwóch trzecich smakołyku gromkim głosem obwieszcza:
- Nie ciem juś! - i wyciąga do mnie rączkę, żeby od niej zabrać.
- Ja zjem! Ja zjem! - włącza się Młody.
- Natka, daj Danielkowi, niech sobie zje – mówię więc.
- Nie dam! Nie dam! Niejkowi nie! - protestuje żywiołowo Natalka.
- Będziesz jeszcze jeść? - dziwię się.
- Nie ciem jeść! Nie ciem!
- No to oddaj mi – wzdycham z rezygnacją i przejmuję przysmak od niej, po czym przekazuję go Danielowi, który połyka pozostałą resztkę z ukontentowaniem.
Na twarzy Natki wykwita podkówka, oczy wypełniają się łzami, a płaczliwy głosik oznajmia całemu światu:
- Zjadł miiiiiiii... - i żałość spływa w dół.
No, zołza, no...!

Zołza ta jest obecnie na etapie „a cego?”, „a cemu?” i z uporem maniaka powtarza to przy każdej nadarzającej się okazji.
- Natalka, posprzątaj zabawki!
- A cemu?
- Bo późno jest i zaraz idziesz się myć!
- A cego?
- Bo spać już trzeba!
- A cego?
- Bo grzeczne dzieci o tej porze śpią!
- A cemu?
- Bo tak i już!
- Cemu?
- Cemu, cemu! - tracę cierpliwość. - Bo nie ma dżemu!!!
- A cego???
Ręce opadają...

Nie tylko cierpliwość trzeba mieć. Wyobraźnię, zdolność kojarzenia i wiele innych cech, gdy się ma takie dzieciaki jak nasze. Daniel też zaczyna kombinować...
Jedziemy sobie z nim w samochodzie, Młody piskliwym głosikiem zaczyna:
- Mamoooo!
- Słucham, synku?
- Ale to nie synek, to córeczka, Natalka!!!
- Jak to córeczka?
- Córeczka... Nie ma Danielka, to ja, Natalka...
- Ściemniasz, synu – Mama odwraca głowę i patrzy prosto na Młodego. - Widzę przecież, że to nie Natalka, tylko Daniel!
- Mamooooo – ton błagalny, oczka jak u kota ze Shreka – a możesz się nabrać, że to Natalka? Proooooszęęęę....
Chyba można się nabrać... raz na jakiś czas...

poniedziałek, 26 marca 2012

14. Lustereczko, powiedz przecie...


Wieczór, powolne przysypianie, Natalka z jednej strony, Daniel z drugiej, ja w środku. Syn już prawie śpi, wyraźnie słyszę, jak mu się oddech wyrównuje. Nagle Młoda teatralnym szeptem, wtulając się we mnie, pyta:
- Jąćki lićne mam?
- Tak, rączki masz śliczne – potwierdzam.
- Buzię lićną mam?
- Tak...
- Nóki lićne mam?
- Masz śliczne nóżki!
- Lićki lićne teś?
- Tak, policzki też...
- Oka lićne?
- Tak, oczka też śliczne masz... śpij wreszcie!
Na to Daniel, zaspanym głosem podsumowuje nasz dialog:
- A ja to wszystko mam śliczne i już!!!

Wieczorne mycie. Natalka upaprana jak nieboskie stworzenie, próbujemy doszorować zarówno rączki jak i buziuchnę, która ma na sobie wszystko, co tylko berbeć niespełna dwuletni potrafi sobie na niej rozciapać. Myjemy, mydlimy, trzemy, spłukujemy, w końcu jako tako zaczynam się dopatrywać znajomych rysów twarzy mojej córki. Szybkie przenosiny pod ręcznik i się wycieramy, a w międzyczasie do łazienki wszedł Daniel i stanął sobie cichutko z boczku, obserwując nasze poczynania.
- No! - podsumowuję parę minut intensywnego wysiłku. - Jesteś teraz, brzdącu, czysta i śliczna!
Na to Daniel spokojnym, obojętnym tonem, od niechcenia mruczy:
- A i tak ja jestem najśliczniejszy!

Za to rano, gdy ma włączonego „niechcieja”, zdarza się i tak:
- Daniel! Idź do taty do pokoju – pada polecenie ze strony Mamy.
- …
- Daniel! Prosiłam, żebyś poszedł do taty!
- …
- Daniel! Marsz do taty! Ale już!!!
Młody wbija wzrok w podłogę, wlecze się, powłócząc noga za nogą i mruczy do siebie pod nosem, pełen urażonej godności:
- Traktuje mnie jak małe dziecko!!!

niedziela, 25 marca 2012

13. Rodzeństwo doskonałe?


U Natalki poziom komunikacji werbalnej (niewerbalnej zresztą też) w ostatnim czasie zdecydowanie wzrósł, tak więc stała się możliwa większa kooperacja między nią a starszym bratem. Głównie to Daniel wiedzie prym w „ustalaniu” wszelkich rzeczy, „namawianiu się” itd. itp. Ale współpraca jest. Czasami...

- Natalka, oglądamy chłopczyka z małpkami? - pyta Daniel.
- Nie ciem! Nie ciem! - protestuje Młoda.
- A co w takim razie obejrzymy?
- Lewa! Lewa! - dopomina się.
- Tatooooo! Króla Lwa będziemy oglądać, dobrze???
No dobra, skoro się dogadali, to niech mają. Zgodnie zasiadają zatem w fotelu, oczka wlepione w ekran i jazda z seansem.

Często jednak w ostatnich dniach zdarza się, że dzieciaki rezygnują z oglądanej bajki, na rzecz tej czytanej. Daniel przychodzi i poważnym głosem oznajmia, że dzisiaj nie będą oglądać, tylko chcą, żeby im dłuższą bajkę poczytać. Powód do radości i dumy – dziecko samo z siebie woli bajkę czytaną. Nie ma sprawy, myje się brzdące, upaprane nieziemsko po całym dniu szaleństw (nawet jeśli doczyszczane w międzyczasie), przebiera w coś, co w danym dniu pełni funkcję piżamki, kładzie się towarzystwo do łóżka, włącza lampkę, bierze książkę do ręki...
- To o czym dzisiaj czytamy? - zadaję standardowe pytanie. - Może o piesku? Albo o lisku? O białym wróblu?
- Nie, nie, nie, nie, nie!!! - kolejne protesty padają to z jednego to drugiego gardziołka, w końcu Daniel decyduje: - O smoku czytaj! I babie!
- Moku! Moku! Ciem! - wtóruje mu Natalka.
Wybrane, to wybrane, otwieram książkę na żądanej bajce, opowiadającej o smoku i wrednej góralce (swoją drogą nie wiedzieć czemu Młody upodobał sobie akurat tę opowiastkę i kilka razy w tygodniu trzeba ją czytać!) i zaczynamy lekturę.
- Natalka, ja zaraz przestanę czytać – oznajmiam, gdy widzę, jak ta kotłuje się na Danielu i okłada go piąstką. - W tej chwili proszę się ładnie położyć i słuchać!
- Niejkiem bawię się! - odpowiada mi toto z miną niewiniątka, robiąc słodkie oczka, ale układając się porządnie w łóżeczku. Na jakieś trzy minuty, bo potem znów rączka – ŁUP! - w stronę ramienia brata!

Zadziorna się zrobiła, to trzeba przyznać. Nie wiadomo skąd jej się to bierze, ale potrafi ot tak, z niczego podejść i strzelić Daniela a to w plecy, a to po ręce, a to po głowie poklepać. Upominana i karana (stosownie do wieku – dwie minutki siedzenia na krzesełku) robi niewinne oczka i rechocze przy tym jak nawiedzona.
- Tatooooo! A ona znowu mnie bije!!! - rozlega się żałosne zawodzenie!
- A ty co zrobiłeś? - pytam zwyczajowo.
- Oddałem jej!
- No to jesteście kwita i się nie skarż! - po czym wracam do aktualnie wykonywanego zajęcia.
A co? Niech swoje konflikty rozwiązują między sobą. Potrafią nawiązać dialog, potrafią się dogadywać, gdy chodzi o bajkę, czekoladki czy zabawę (czasami!), to niech i kwestie sporne załatwiają bez mojego udziału.
Dopóki się krew nie poleje... niech się dogadują sami...

niedziela, 11 marca 2012

12. Sprawy łóżkowe


Z zasypianiem to już od pewnego czasu moje dzieci problemu nie mają. No, prawie, bo nadal jest to etap typu „tata, połóż się”, co oznacza, że ja ląduję na środku łóżka, dzieciaki po obu stronach, przytulają się, potem zwyczajowe „dobranoc”, gasimy światło i po kilku obrotach w jedną lub w drugą stronę, śpią snem sprawiedliwie wymęczonych. I – co ciekawe – względnie wcześnie, bo przed godziną dziewiątą. Problem pojawia się w momencie, gdy i mnie to „sprawiedliwe wymęczenie” dopada i zasypiam razem z nimi. Wtedy już budzę się zazwyczaj tylko po to, by się umyć, przebrać i ponownie paść na wyrko.

Pewnego wieczoru, przed pójściem spać, Daniel miał jeszcze poćwiczyć wymowę „l”, bo zbliżają mu się cztery latka i to już powinien umieć. Od kilku dni powtarzaliśmy wspólnie, jak się języczek w buzi powinien układać i nawet od czasu do czasu właściwa głoska mu wychodziła.
- Daniel, no to jeszcze raz dzisiaj, zanim zaśniesz – padła komenda. - Języczek do góry dotyka za ząbkami i mówisz: „la-la-la-la-la”...
Młody otworzył usta, nabrał powietrza...
… i po chwili je wypuścił.
- Nie! Dzisiaj nie! - stwierdził dobitnie. - Idę już spać i to mi się wyłączyło!!!

A co do wstawania rano, to dziwnie jakoś tak się to układa, że na tygodniu dzieciaki, kiedy trzeba się do przedszkola zbierać, to spałyby i spały. Nie obudzą się wcześniej, zawsze trzeba je – w miarę delikatnie – budzić, choć człowiek miałby ochotę po prostu złapać za ramiona, potrząsnąć porządnie i wrzasnąć coś w stylu: „Wstawaj wreszcie, ja już od pół godziny na nogach!” Wiadomo jednak, małe, to i delikatnie trzeba, na potrząsanie i wrzaski przyjdzie pewnie czas w okresie buntu nastoletniego – przynajmniej będzie usprawiedliwienie. Na razie jednak to jest delikatne „Danielku, wstajemy, Natka – pora do przedszkola”. Z samą pobudką na szczęście nie ma zbyt wielkiego problemu, choć zdarzają się dni, gdy potomstwo ledwo rozbudzone maksymalnie marudne się staje.

Czemu jednak, ja się pytam, w weekendy, kiedy to spieszyć się nie trzeba, gdy niby jest tyle czasu, można byłoby pospać, jedno z drugim ślepia otwiera już przed szóstą? A na sugestie poleżenia jeszcze chwilkę reaguje dosadnym protestem w postaci skoków na brzuchu, przewalania się z jednej strony łóżka na drugą, deptania gdzie się tylko da? W taki poranek, po całym tygodniu pracy w człowieku budzą się mordercze instynkty względem nieświadomych niczego dzieci...

I właśnie jeden z takich wczesnych weekendowych poranków. Dzieciaki, niby w pełni już rozbudzone, latają z jednego końca łóżka na drugi, dokazują, przewalają się. Przekrzykują wzajemnie. A my ich.
- Idę robić śniadanko, maluchy – woła mama. - Natalka, co chcesz na śniadanie?
- Mjeeekoooo! - rozdziera się młoda.
- Tylko mleko?
- Mjeeekoooo! Tyyykoooo!
- A Ty, Danielku? Co będziesz jadł?
- Jaaaaa – zastanawia się Młody, wyhamowując nieco harce. - Ja... nie wiem! Jak już wstanę, to powiem, bo mi się wtedy rozumek obudzi!!!

sobota, 3 marca 2012

11. Rozmówki w samochodzie


Jak to dobrze, że czasy, kiedy trzeba było ostro  kombinować, by zająć w jakikolwiek sposób podróżujące na tylnych siedzeniach potomstwo już minął. Teraz oboje są na tyle wyrośnięci, że można z nimi konwersować nie odwracając głowy, a nierzadko nawet odpuścić sobie wszelki udział w dyskusji pozwalając, by maluchy same między sobą poprowadziły dialog. I te rozmowy w samochodzie czasami naprawdę dziwny obrót przybierają...

- Tato, tato, zobacz! - drze się Daniel. - Widzę gwiazdkę spadającą...
- Synu, to nie gwiazdka – studzę jego entuzjazm. - To samolot leci. Widzisz? Ślad jest widoczny.
- Nie, nie samolot, gwiazdka spada! - upiera się Młody.
- Niejek! Nie! Nie gwiaka! Mojot! - z pełnym przekonaniem w dyskusję włącza się Natalka. Co najciekawsze – siedzi po drugiej stronie i nawet kawałka obiektu naszej rozmowy zobaczyć nie może!

- Porobimy sobie żarciki? - proponuje w pewnym momencie Daniel.
- Dobrze, a na jaki temat?
- Wymyślamy coś na głowie!
- Dobrze, synu, zaczynaj!
- Widzę na taty głowie... dużego robala!
- Zdejmij go, zdejmij! - wołam, udając, że strząsam z włosów robaka. Po czym podejmuję temat: - Widzę na głowie Danielka żółwia!
- Dużego, czy małego? - dopytuje się Młody.
- Małego – precyzuję.
- Aaaa... to dobrze, nie jest ciężki.
- Danielku, ale może go zrzuć z głowy – proponuje Mama.
- Nieeee. Już uciekł...
Szybki skubaniec!

- Jak będę dużyyyy – zaczyna Daniel – toooo... to przywiozę Natalce słonia przytulankę!
- A mi??? - reaguje od razu Mama.
- Tobie przywiozę... drugi telefon.
- Tacie coś też przywieziesz?
- Tacie przywiozę... tacie przywiozę... Tato! Co byś chciał?
- Ze mną, synu, prosto – śmieję się. - Kupisz mi jakąś grę i wystarczy!
- No dobrze... - podsumowuje moje planujące przyszłość dziecko. - To najpierw pójdę do sklepu z grami, potem kupię Natalce przytulankę, a mamie drugi telefon... - chwila przerwy, po czym konkluzja końcowa. - I będzie po sprawie!!!

Nooo... faktycznie...

środa, 29 lutego 2012

10. Dentystyczne perypetie

Tak się zdarzyło, że niedawno częstym gościem w klinice dentystycznej byłem, a nierzadko jeździłem tam w towarzystwie dzieciaków. Wiadomo, poczekalnia, ludzie, dzieci moje pełne energii, chęci do zabawy i dialogu z całkowicie przypadkowymi osobami... różnie się dziać może. W międzyczasie Daniel pozazdrościł mi wizyt i bez większych oporów zgodził się na przegląd ząbków.
- Będę mieć malowane ząbki! - oświadczył mi z dumą po pierwszej wizycie. I faktycznie umówiony został na kolejne dni celem zabezpieczania zębów przed próchnicą.
Byliśmy tam z również z Natalką, która wszystkiego musiała dotknąć.
- Tata! Kęci! Obać! - darła się do mnie, kręcąc z całych sił stojakiem na ulotki i przykładowe szczoteczki do zębów. - Kęci! Kęci!
I tak w kółko Macieju – przez kilkanaście minut mini-karuzela była najlepszą zabawką. Gdy jednak Daniel poszedł na fotel, ona zajęła się czymś zupełnie innym. Wgramoliła mi się na kolana, przechyliła przez ramię i zaczęła paluszkiem wskazywać dziurki z ozdobnej deseczce przy oknie.
- Łan... tu... fłiii... foj... fajf... siks... sewen... - zaczęła odliczać od jednego do dziesięciu przesuwając paluszkiem z lewej do prawej.
- Ile ona ma? - kobiecie siedzącej obok szczęka opadła do samej ziemi.
- Rok i siedem miesięcy – poinformowałem uprzejmie.
- Aaaa – pani pokiwała głową z udanym zrozumieniem. - To pewnie nie wie nawet co mówi...
- Jak to nie? Natalka, a teraz policz od jeden, dobrze?
- Jeden, da, cziii, czeji, pięć, sieś, siedem... - Natalka pokazała, że i w rodzimym języku kolejne cyferki zna bardzo dobrze...
Pani nie znalazła już na to słów, a reszta czekających pacjentów tylko się uśmiechała pod nosem.
- Tato, tato! - Daniel wyleciał z gabinetu. - A ja miałem malowane ząbki! I pani mi namalowała tam słonia, wiesz? Chcesz zobaczyć?
Oczywiście trzeba było poudawać, że się tego słonia widzi.
- A ja? A mi? - zaczęła się dopominać Natalka.
Dopytywała się tak przy każdej kolejnej wizycie. W końcu, wraz z ostatnim malowaniem u Daniela, ją też umówiliśmy na przegląd. Zasiadła dumna w fotelu.
- Góję! Fanie! - skomentowała pneumatykę fotelika. Popatrzyła z zachwytem na powiększenie swoich ząbków na ekranie i po chwili wyszła puchnąć z dumy, trzymając w ręku stosik rysunków do kolorowania.
- Ziobki lićne mam! - pochwaliła się natychmiast.
Przynajmniej moje dzieci nie będą mieć awersji do dentysty...

poniedziałek, 20 lutego 2012

9. Kosmetyczka i filozof


Zdarzyło mi się podczas weekendu na kilka godzin pozostać w domu samemu z dzieciakami. Na szczęście oboje są już w takim wieku, że latać za nimi nie trzeba, pilnować też nie aż tak intensywnie, więc po zaspokojeniu pewnych podstawowych potrzeb – zbudowanie domku z koców, pudełek, tablicy i krzeseł, wysypanie chrupek kukurydzianych do miski w ramach przekąski i przygotowanie butli z kompotem malinowym – mogłem sobie spokojnie zasiąść w fotelu. Zajmując się swoimi sprawami wystarczyło, żebym od czasu do czasu czujnym okiem obserwatora omiatał przestrzeń wokół siebie, nie stwierdzając żadnych większych anomalii.
Do momentu, aż Natalka przechodząc koło mnie w poszukiwaniu kolejnej zabawki, nie zwróciła mojej baczniejszej uwagi. Złapawszy dzwońca pod ramiona, przyjrzałem się dokładnie jej włoskom na skroni...
- Gdzieś ty się tak urządziła? - mruknąłem, próbując odgarnąć lepkie, przyschnięte już nieco pasemka włosów. - Sok? Cukierek? Czy jeszcze coś innego? No, nieważne, chodź, idziemy myć włoski.
- Woski! Dziemy! Myć! - zagulgała radośnie Młoda i pierwsza pogoniła w kierunku łazienki. Tam po krótkiej chwili ochlapywania bocznej części głowy wodą, jako tako doprowadziliśmy włosy do porządku i energicznie wytarłszy ręcznikiem – wróciliśmy do pokoju.
Pobyt w łazience, choćby krótki, jak wiadomo z niepisanych praw absurdalnego życia, wzmaga odczuwanie potrzeb fizjologicznych. Tak i ja „przyciśnięty” szumem spływającej wody do mycia i pobytem w tym pomieszczeniu, poczułem potrzebę udania się tam na chwilę. Przykazałem więc Danielowi uważnie pilnować siostry i wyszedłem.
Nie było mnie góra pięć minut. Po powrocie do pokoju ujrzałem radosną mordkę najmłodszej latorośli, lecącą w moim kierunku.
- Woski! Myłam! Ja! - gromko obwieściła mi puchnąca z dumy Natalka.
- Tak, umyliśmy wcześniej włoski – potwierdziłem.
- Nie! Nie! Woski! Myłam! Ja! Tejaś! - powtórzyła z uporem i poklepała się po główce.
Dopiero wtedy zauważyłem, że po czuprynie spływa jakaś bliżej nieokreślona pianka. Dotknąłem – lepiło się jak cholera. Ale konsystencji nie rozpoznałem... Ani tym bardziej zapachu. Mocno dziwny był.
- Czym te włoski myłaś? - zapytałem bezwiednie, próbując pozbyć się mazi z palców.
- Upą! - dumnie miauknęła Natalina.
- Upą... upą... - odrzuciłem pierwsze nasuwające się skojarzenie i przywołałem drugie, po czym wywiad przeniosłem na syna: - Daniel! Jaką to zupą ona sobie włosy umyła???
- Tata, wiesz... - Młody wygramolił się zza zwału pudełek otulonych kocami. - Natalka wlała kompot do miski z chrupkami i wymieszała. Zrobiła zupę...
I tym sposobem nałożyła sobie na włosy odżywkę kukurydziano-malinową...
Kosmetyczka, kurczę...

A parę dni później chyba jakoś chciała sobie u ojca zaplusować, bo trzykrotnie na pytanie „Natka, kto jest śliczny?” odpowiadała niezmiennie i z pełnym przekonaniem:
- Tatuś!!!
Oczywiście zazdrość to wzbudzało i Mama w pewnym momencie zaczęła podpowiadać:
- Mama, powiedz, że mama! - rozlegał się teatralny szept.
- Mamo, jak chcesz być śliczna – wtrącił się w sytuację mój słynący z niebanalnego wyczucia sytuacji i taktu syn – to musisz mieć kolczyki w uszach!
- Jak to?
- Bo jesteś dziewczyną, a dziewczyny, jak chcą ładnie wyglądać, to muszą mieć kolczyki w uszach – cierpliwie powtórzył Daniel.
- Ale dlaczego?
A Daniel, trzymając rączki skrzyżowane na piersi, patrząc przed siebie, nonszalancko wypala:
- Bo taki jest świat!!!
Filozof, kurczę...

sobota, 18 lutego 2012

8. Szósty zmysł???


Poranne zabieganie, oczywiście pośpiech jak diabli, bo wstało się ciut późno, a tu i umyć się trzeba i dzieciaki ubrać, Daniela do przedszkola wyszykować, człowiek lata półprzytomny. Oczywiście podstawowa rzecz kawa. Włączam ekspres, wrzucam kapsułkę - espresso Cortado na nogi powinno postawić. Cukier jest? Jest! Ale łyżeczki żadnej nie ma. Dobra, lecę do kuchni,a dzieciaki zostawiam na fotelu, grzecznie popijające mleko poranne, przegryzane lekkim śniadankiem.
Wracam spokojnie, robię kawę, może się wreszcie dobudzę. Filiżanka szybko napełnia się po brzegi. Zdejmuję ją i wyciągam rękę po cukiernicę.
- Daniuś! Znowu widzę twoje paluszki w cukrze! Podbierałeś???
- Tato, to już dawno było... - odpowiada mi, przełykając mleko.
Już, już miałem sobie posłodzić kawę. I w tym momencie coś mnie tknęło. Przeczucie? Szósty zmysł? Instynkt samozachowawczy? Zazwyczaj tego nie robię, ale dzisiaj, wyjątkowo, spróbowałem tego, co w cukiernicy się znajdowało.
- Eeeej! - wydarłem japę, krzywiąc się niemiłosiernie. - Wsypałeś sól do cukru???
A ten chodzący słodki diabełek zrobił niewinną minkę i uśmiechając się szeroko wyseplenił:
- To pses psypadek...!

7. Retrospekcja (3) – Trzeba umieć sobie radzić


Daniel tak jakoś w parę miesięcy po narodzinach Natalki przez chwiejność emocjonalną jakąś przechodził. Nigdy nie było wiadomo, w jakim nastroju będzie za minutę. Czy się roześmieje jak szalony, czy też wpadnie w totalną wręcz histerię z powodu sobie tylko znanego. Chodząca 15-kilowa bombka zegarowa. W jednej chwili człowiek kocha go całym sercem za wrodzoną i naturalną słodycz, w drugiej – najchętniej by go udusił, maksymalnie wkurzony...
I na przykład siedzę sobie spokojnie pracując w pokoju, Daniel gdzieś za mną bawi się. To zabawką trzaśnie o podłogę, to pośpiewa do siebie samodzielnie dobierając słowa pod improwizowaną melodię, to znów przeleci tupiąc jak mały słonik przez całą długość pokoju. Nagle czuję pukanie malutkiej rączki w krzesło...
- Mam coś! - radośnie oznajmia Daniel zza moich pleców.
Odwracam się i spoglądam na niego....
...a obok mojego krzesła stoi sobie Danielowe pudło na zabawki, takie duże, na kółkach, w środku zaś – niekoniecznie grzecznie, spoczywa Natalka.
- Przyda ci się! Proszę! Małe dziecko!!! - uśmiecha się niewinnie Młody.
...i można się rozpłynąć...
Innym razem z kolei goni się go do spania.
- Daniel! Przebieraj się! - pada polecenie.
- Nie ma dla mnie zecy!!! - krzyczy progenitura, udając, że rozgląda się wokoło, choć dobrze wie, że piżamka leży na fotelu.
Po czym zaczyna się namawianie, żeby sam się przebrał, on w ramach złośliwości i przekomarzania się – a to język pokaże, a to prychnie, a to minkę „fochową” strzeli i tak w kółko. Prosić można po kilka razy. „Za chilkę!!!” - odpowiada raz po raz. Gdy jednak człowiek w zniecierpliwieniu wstanie do niego, chcąc go samemu przebrać, żeby nie marnować czasu...
- Ja saaaaaaam chcęęęęę! - i już zaczyna się wycie... i to takie od którego szyby zaczynają w oknach dźwięczeć, a szklanki stojące w szafce niemal się zarysowują. I wówczas łaskawie się ubiera, pociągając nosem i teatralnie pochlipując, całemu światu okazując swoją wielką krzywdę i niezrozumienie dla jego intencji.
A potem, ubrawszy się w tę swoją piżamkę, naciągnąwszy skarpetki, staje dumnie na kanapie i pyta słodkim głosikiem:
- Ładnie wyglądam???
...i weź wypomnij mu potem te histerie...
Pojawiały się też pierwsze świadome kłamstwa, choć bazują one raczej na chęci przekomarzania się niż na świadomym zatajaniu prawdy...
Daniel bawił się zabawkami, szukał czegoś w pudle i nagle słyszę takie ciche...
- Kurcze mać...!
- Daniel! - reaguję. - Coś ty powiedział?
- Nic nie mówiłem – Młody patrzy na mnie wzrokiem urażonej niewinności.
- Ale przecież słyszałem – upieram się.
- Nic nie słyszałeś – oświadcza butnie Daniel i spokojnie wraca do szperania w pudle...
...i dziwić się potem różnym znalezionym w internecie hasłom pokroju „Kochać czy zabić?”...

6. Płaskie zwierzę, zapamiętaj sobie!


* * *
Siedzimy sobie w pokoju, Nati biega i tłucze głową w co popadnie, a to w nas, a to w kanapę, coś jej tak do łepetynki strzeliło, że będzie tak robić i nie daje sobie przetłumaczyć. Daniel z zapałem montuje klocki magnetyczne (takie patyczki i kulki), co to je od brata ciotecznego wysępił jakiś czas temu. Przynajmniej ma dzieciak zabawę kreatywną. No i w pewnym momencie z dumą prezentując zestaw klocków na podłodze wypala:
- Tato! Tato! Zgadnij co to?
- Nie mam pojęcia synku – odpowiadam patrząc na złączone jeden za drugim w długi ciąg klocki.
- Wąs!!! - mówi Młody z dumą.
- Wąs??? - i choć wiem, o co chodzi, to stwierdzam, że się podroczę co nieco. - Taki wąs jak ja mam, gdy się nie ogolę?
- Nie!!! To wąs!!!
- Ale to wąsów nie przypomina – śmieję się na całego. - Wąsa ma się pod nosem...
- Nie wąs, nie wąs!!! - irytuje się Daniel i zrezygnowany zwraca się do mamy:
- Mamooooo! Jak się nazywa takie płaskie zwierzę???
Padłem...

* * *
Przy myciu wieczornym, chciałem zażartować i nalawszy mu już wody do kubeczka, żeby mógł zęby wypłukać po umyciu, mówię do niego:
- Woda nalana, jaśnie panie!
- Ej! - oburzył się Junior. - Masz tak do mnie nie mówić.
- Dobrze, dobrze, przepraszam! - wycofuję się.
- No! - patrzy na mnie groźnie. - Na zawsze sobie to zapamiętaj!
A wieczorem, gdy kładłem go do łóżka, przytulił się mocno ze swoim standardowym pytaniem:
- Tato, kochasz mnie?
- Oczywiście, że cię kocham, synu!
- Ja ciebie też – odpowiada z całą powagą. - Najmocniej na świecie!
To też na zawsze sobie zapamiętam...

5. Przedszkolak sobie radzi


Daniel, odkąd poszedł do przedszkola, przyjmuje generalnie postawę „fajnie było, ale nie chce mi się o tym gadać”. Taka jest jego odpowiedź na większość pytań typu: „jak było w przedszkolu”. I żadne starania nie pomogą, jak nie chce mu się o tym gadać, to nic się z niego nie wyciągnie. Ale od czasu do czasu opowie coś sam z siebie, stąd wiemy, że zajęcia dodatkowe mu się podobają, że obiady mu smakują, że sypia trochę po obiedzie itd. itp. Od jakiegoś czasu natomiast w jego półsłówkach na temat przedszkola pierwsze skrzypce gra niejaka Monika. Jak się dowiedzieliśmy, metodą żmudnego i wielodniowego wypytywania, Monika jest koleżanką z tej samej grupy, z którą Młody się bawi i z którą często rozmawia. I tyle, żadnych szczegółów więcej. Ale Monika jest najważniejsza i koniec.
I pewnego popołudnia syn do mnie podchodzi i z dumą mówi:
- A wiesz, jak się Tosia nazywa? Tosia Gójecka!
- Tosia, Tosia... - kręcę głową. - Jaka Tosia?
- No Tosia i już – jakby ta odpowiedź wszystko załatwiała.
- Koleżanka z przedszkola, tak? - pytam domyślnie.
- Nieeee! No co ty? - dziwi się ostentacyjnie syn. - Koleżanka z przedszkola to Monika, a Tosia to po prostu dzieciak z tej samej grupy!
Ot i wyjaśnienie...
A z samą Moniką wiąże się też kolejna historia. Odprowadzam Daniela do przedszkola. Nie dość, że późno i wiem, że nie zdążę już punktualnie do pracy, to jeszcze zimno jak cholera. No, ale dzielnie kroczymy przez uliczki i w końcu lądujemy w przedszkolnej szatni. Młody przebiera się w ciuchy nieco lżejsze, bo w przedszkolu naprawdę bardzo ciepło, a w pewnym momencie pochyla się do mnie i konspiracyjnie na ucho szepcze:
- Zobacz, tam z tyłu... to Monika!!!
Monika, jak wiadomo z definicji powyżej, to koleżanka z przedszkola. Pierwsza znana nam z imienia w opowieściach Daniela i główna bohaterka jego relacji z przedszkola, jeśli już takie się zdarzą. Oglądam się więc z ciekawością za siebie i widzę fajną, blond dziewczynkę, elegancko ubraną, w asyście mamy. Jedno do drugiego się uśmiecha, choć słowa nie powiedzą, kiwają sobie głowami, lekko mrużą oczy. Uśmiechy takie dwuznaczne raczej. Widoczne pełne porozumienie...
Cóż... Mój syn zawsze „czaruś” był i jak widać, doskonale sobie z tym radzi. Kto wie, może niedługo usłyszymy o „nazeconej”???

4. Retrospekcja (2) – Obrazki z życia rodzeństwa


* * *
Syn mój potrafi opiekować się siostrą... Chyba. To znaczy – bardzo chce. I próbuje ją uspokajać, i buja na foteliku, i zagaduje do niej. Chce uczestniczyć przy przewijaniu, pomaga. Są dni, gdy jest złotym dzieckiem (choć wkurzyć też nieźle potrafi, i nawet nie musi się zbytnio starać, ale to materiał na inną opowieść!). Dodatkowo robi wszystko, żeby Natalka się do niego uśmiechnęła i często życzy sobie, żeby siostrzyczka na kolanach mu siedziała. I gdy pozostawiliśmy Młodą leżącą na kanapie, a Daniel oglądał bajkę, w pewnym momencie spojrzał na siostrę...
- Pielucha! Pielucha! - zaczął krzyczeć w pewnej chwili, rzucając się w stronę Natalki.
Wziął do ręki pieluchę, otarł jej buzię, po czym ze spokojem wyjaśnił:
- Opluła się...

* * *
Daniel bardzo ładnie zajmuje się Natalką. I pobawi się z nią ładnie, i przytuli, pocałuje, pogłaszcze. Dzielnie asystuje i pomaga przy zmianach pieluszki, o dzióbku na dobranoc pamięta jak mało o czym, generalnie – brat do rany przyłóż! Z dumą tylko wypada patrzeć, jak ten dwu- i półletni brzdąc zajmuje się siostrą.
Jednak każda cierpliwość kiedyś się kończy, a co dopiero u takiego malucha. Któregoś więc razu, gdy żaden ze sposobów na zagadanie Natalki nie poskutkował i ta dalej marudziła, kwękała i ogólnie czyniła hałas, Daniel nie zdzierżył:
- Spokój! - krzyknął. - Bo w dupę dam!!!

* * *
- Uuuuuuuuuuuuu! - wieczorne wycie Daniela rozlega się na całym piętrze. Podbiegam jak oparzony do dzieciaka, który parę minut temu grzecznie powiedział mi „dobranoc” i z uśmiechem położył się spać.
- Co się stało, synku? - pytam autentycznie przerażony.
- Natalce dzióbka nie dałeeeeem! - łzy jak grochy spływają po twarzy i widzę, że ze spania nici.
- Spokojnie, kochanie, Natalka spała, dlatego nie dałeś. Ale teraz nie śpi i możesz ją pocałować na dobranoc, a potem grzecznie spać, dobrze?
- Dobrze... - ociera łzy i wędruje do siostrzyczki. Wdrapuje się na łóżko, mocno przytulając cmoka w policzek, mówi „dobranoc”. Po czym ładuje się pod kocyk w swoim łóżeczku i z uśmiechem zamyka oczy.
- Chyba jednak kochasz swoją siostrzyczkę – stwierdzam cicho.
- Taaaaak – dobiega zaspane potwierdzenie i Młody już śpi.
Miłość braterska szybko jednak wietrzeje, bo już na drugi dzień, Daniel zapytany:
- Kochasz Natalkę?
Odpowiada:
- Nie! Bo mnie casami pseraza!

3. Młoda przebojowa


Usypiam Natalkę. Światło zgaszone, względnie ciemno, tylko podgrzewacz z kominka z olejkiem eterycznym lekko rozjaśnia mrok. Melisa – a jak! Z nadzieją, że wpłynie uspokajająco na dzieciaki. Ale nawet w tym mroku dostrzegam, że Młoda otwarte oczy trzyma uparcie i choć leży cicho, to wpatruje się we mnie.
Nagle w ciszę wkrada się jej szept:
- Daniej pi???
- Tak, Daniel śpi – potwierdzam.
- Koki pią???
- Tak, kotki śpią. Śpij i ty!
- Mama pi?
- Mama też śpi – kłamię jak najęty, ale nie powiem, że mama nie śpi, bo wtedy będzie „oć!” i nici ze spania.
- Tata pi???
- Nie, tata nie śpi, bo mu Młoda marudzi i spać nie chce.
- Daniej pi?
- Tak.
- Koki pią?
- Tak! Śpij....
...i tak przez pół godziny... Aż w końcu padła w pół słowa i zasnęła...
A wczoraj, gdy przyszło mi z nimi samotnie siedzieć wieczorem, rozgorzała kłótnia o fotelik bujany.
Nati nawrzucała sobie do niewielkiego fotelika, z którego prawie już wyrosła, długopisów, kredek i zaczęła je „bujać” w tę i z powrotem, bo taką funkcję fotelik posiada. Bawiła się w najlepsze, gdy nagle Daniel stwierdził, że jemu też się ta zabawa podoba. I w chwili, gdy szła po kolejną kredkę czy długopis, by dorzucić do puli, on zajął jej miejsce i zaczął bujać fotelik.
- Ja! Ja! Ja! - rozdarła się Natalka, widząc, co się dzieje.
- Zaraz, jak się skończy huśtać – ze stoickim spokojem mówi mój syn.
- Nieeee! Jaaaaa! - i próbuje przecisnąć się obok brata do fotelika.
- Jak skończy się huśtać – powtarza Danio, bujając fotelik na nowo.
W tym momencie cierpliwość Natalii się wyczerpała. Wyciągnęła rączki przed siebie, lekko popchnęła brata do tyłu i jak nie strzeli go z czółka w klatę. Ten, zszokowany, klapnął na podłogę, spojrzał na siostrę spode łba i po angielsku wycofał się na fotel, gdzie z obrażoną miną usiadł do oglądania bajki i pogryzania ananasa. A jego siostra z zadowoleniem wróciła do bujania w tę i z powrotem długopisów i kredek w foteliku.
Zaczyna się...

2. Retrospekcja (1) – Zołza horyzontalna


Niby niepełne trzy miesiące. Tak malutko. A jednak swoje humory miała i nawet rządzić próbowała. Wiadomo, że o Natalce mowa! Rosła, rosła i rozumu nabierała. Rękę dam sobie uciąć, że wiele rzeczy celowo robiła. I z premedytacją. Ktoś mógłby popatrzeć na mnie z miną pełną niedowierzania i ironicznie popukać się w czoło z pytaniem: „takie małe dziecko?”. A ja tam swoje wiem!!!
Jak bowiem wytłumaczyć inaczej niż świadomą manipulacją rozmaite zachowania tej małej sprytnej „małpki”? Najedzona, przewinięta, teoretycznie zadowolona i wszystkie potrzeby spełnione, posadzona więc na bujaku, celem relaksacji...
- Eeeee! - słyszę po dwóch minutach. Spoglądam, a Mała macha nóżkami i rączkami niczym mały wiatraczek i patrzy się prosto na mnie. - Eeeeee! - powtarza, łapiąc mój wzrok.
- Co jest, Młoda? - pytam z zainteresowaniem pochylając się nad nią. - Coś nie pasuje?
- Heeeeee! - na twarz wypełza banan od ucha do ucha i jęzorek wywala się do połowy.
- Zainteresowania potrzebujesz? – pytam retorycznie i przez parę minut zagaduję ją, podczas gdy jej uśmiech z buźki nie schodzi i radosne „eee!” rozlega się dookoła.
W międzyczasie jednak Daniel coś chce, coś mi pokazuje, o czymś opowiada, w rezultacie więc odrywam wzrok od córki...
- Łeeeeee! - słyszę płaczliwe jęki po kilku minutach.
No, oczywiście. Wzrok odwrócony, brak zainteresowania, więc trzeba się awanturować, prawda? Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że ponowne zagadywanie pomoże. Akurat! A trzeba wymyślić karę dla ojca, który wzrok odwrócił. Obecnie udobruchać może jedynie wzięcie na ręce, przytulenie i delikatne kołysanie lub chodzenie wokół. Wtedy Młoda wyhamowuje i albo ogląda świat szeroko otwartymi ślepkami, albo próbuje przysypiać.
Spróbuj jednak, człowieku, przysiąść choćby na chwilę, bo to nogi lub plecy mogą rozboleć, ewentualnie ręka zdrętwieć od podtrzymywania wypiętego tyłeczka (swoja drogą w niesamowitych pozach Nati potrafi przysypiać) – od razu pojawia się niezadowolone kręcenie główką, rycie nosem w pierś i okrzyki protestu. I prostuj się znowu do pionu, kołysz, chodź...
No dobra... śpi... Nawet dość równomiernie oddycha. Nienaturalnie wygięta, ale skoro jej tak wygodnie... Wreszcie można ją odłożyć do wózka. Niech sobie odpocznie. Aha! Podświadomie chyba wyczuwa zmianę pozycji na horyzontalną, bo gdy tylko legnie poziomo, oczka się otwierają i...
- Łeeeeeeee!
Nie ma mowy o spaniu, uspokoić się też nie da. Trzeba ją podnieść z powrotem do pionu, przytulić. Co robi Młoda? Ano przykłada ponownie główkę, przytula się, zamyka ślepka, wzdycha, wierci nosem w koszuli, sapnie raz czy dwa i po kilku sekundach śpi. Niby głęboko... Ale niech no tylko ktoś spróbuje ją odłożyć - i nie daj Boże jeszcze poziomo ją położyć. Schemat znów ten sam: otwarcie oczek, szybka orientacja w sytuacji, „łeeeeeeee!” i z powrotem na ręce, do pionu, kilka sekund kręcenia się, znów śpi...
A ona może tak bez przerwy – huśtawka. Weź, odłóż, weź, odłóż... Dopóki nie poczuje się na tyle głodna, że już spokojnie nie usiedzi, tylko gromko domaga się jedzenia. Wtedy to już pozostaje wędrówka do mamy i przekazanie bąbla...
I wszystko byłoby we względnym porządku, gdyby nie fakt, że szalejący wokół Daniel ma dziwną manię podbiegania, łapania za nogi, szczypania przy tym oraz gryzienia w...

1. Dumny przedszkolak


- Czy dzisiaj idę do przedszkola? - mniej więcej takimi słowami witał mnie Daniel od kilku dni (co najmniej trzech), natychmiast po otwarciu oczu, mniej więcej około piątej trzydzieści rano.
- Nie, kochanie, dzisiaj jeszcze nie – odpowiadałem niezmordowanie, ziewając szeroko. Kto to bowiem widział, by o tak barbarzyńskiej budzić kogoś i jeszcze domagać się odpowiedzi na pytania. I dodawałem: - Dopiero w czwartek pójdziesz!
No i wreszcie!
- A dzisiaj idę do przedszkola?
- Tak, Daniel, dzisiaj idziemy do przedszkola – potwierdziłem wreszcie, wraz z nadejściem pierwszego września. Również o piątej trzydzieści!
- Hujaaaa! Hujaaaa! - rozdarł się Młody na cały dom.
„Mógłby się wreszcie nauczyć wymawiać Rrrrr” - przemknęło mi przez głowę, gdy czekałem, aż skończy się jego „poranne siku”. - „Strach pomyśleć, co to będzie, jak zacznie swój entuzjazm uzewnętrzniać chociażby na placu zabaw wśród innych dzieci”.
Jakoś tak błyskawicznie się syn ubrał, problemu z nim nie było. Wyprasowana koszulka, eleganckie spodenki, nowiutka czapeczka, w ręku zielony worek na kapcie i z dumą założony plecak! Ot, cały obraz przedszkolaka.
- Jedziemy już? Jedziemy? - dopominał się.
Obejrzany ze wszystkich stron przez babcię, mruknął „czeeeeść!” i usadowił się w samochodzie obok Natalki, która tego dnia wywożona była do drugich dziadków. U nich też świeży przedszkolak z dumą zaprezentował pełen rynsztunek, po czym grzecznie się pożegnał i powędrował z nami (czyli rodzicami), do przedszkola.
Wysoka, niebieska, bogato zdobiona kamienica dokładnie w centrum Starówki zdecydowanie mu się spodobała.
- To tutaj jest przedszkole? - zapytał zadzierając głowę.
- Tak. Wchodzimy.
W szatni, zaraz za wejściem okazało się, że Młody dostał swoją półeczkę, gdzie można schować i powiesić rzeczy, elegancko podpisaną. Chwila moment i przedszkolak gotowy na spotkanie z nową rzeczywistością.
Weszliśmy do pokoju grupy drugiej, gdzie Daniela przydzielono. Ten, ledwo przekroczył próg – zrobił oczy jak spodki...
- Łaaaaał! - wyrwało mu się, gdy dostrzegł rzędy zabawek i tuż koło wejścia duży, plastikowy domek. - Mogę się pobawić?
Dostawszy pozwolenie, nawet się nie obejrzał, tylko pognał do tego domku, zamknął się w nim, wystawiając jedynie przeszczęśliwą, błogo uśmiechniętą buziuchnę.
Jak to w przedszkolu, pierwszego dnia – sporo czasu zajęło omówienie podstawowych spraw z nauczycielką. W międzyczasie Daniel zdążył wyjść z domku, przetestować olbrzymi wóz strażacki, wyjąć zestaw klocków, porozmawiać z dwoma dziewczynkami, jednym chłopcem i ponownie zniknąć w domku wraz ze świeżo poznaną koleżanką. Na nasze „To cześć, Daniuś!” - nawet nie zareagował...
Ponieważ jeszcze do końca tygodnia przebywałem na zasłużonym urlopie, to ja miałem go odebrać po szesnastej. Nie spiesząc się dotarłem o odpowiedniej porze, mocno ciekaw, jaka też będzie reakcja syna na pierwszy dzień w przedszkolu. Wchodzę do sali – bawi się może piątka dzieci, z czego troje przy stoliku. To Daniel i dwie dziewczynki. Rysują coś na zmazywalnej tablicy, przekazując sobie rysik z rąk do rąk. Podchodzę do stolika, patrzę na niego...
- Cześć, Danielek! - rzucam. - Przyszedłem po ciebie, idziemy do domu...
A ten podnosi na mnie oczka jak kotek ze Shreka i cichutkim głosikiem mówi:
- Jeszcze pięć minutek... dobrze? Mogę???
Cóż było robić. Uśmiechnąłem się, zszedłem na dól, zrobiłem rundkę wokół Starówki i po tych kilku minutach wróciłem do przedszkola. Wcisnąłem interkom, podając imię i nazwisko syna i  po chwili w korytarzu rozległo się gromkie:
- Już idę tatooooo! Już idę!!!
No i mam – syna przedszkolaka!!!

0. Zamiast wstępu


To, że ciąg dalszy opisywanych perypetii mej progenitury powstanie – nie ulegało wątpliwości. Tak barwne osobowości jak moje dzieciaki wręcz proszą się o dokumentację. Na pożytek i ku przestrodze przyszłym pokoleniom. I ku uciesze wszystkim...

Minął ponad rok od chwili, gdy wśród nas pojawiła się Natalka, a Daniel został Starszym Bratem. Odpowiedzialność spora, bo teraz to on jest wzorem do naśladowania. Młoda wpatrzona w niego jak w obrazek, a ten odpłaca jej nie mniejszą miłością. I choć wiele się przez te kilkanaście miesięcy wydarzyło, to jednak bardzo mały ułamek z tego został zapisany. Fragmenty te będą przedstawione w kolejnych rozdzialikach pod wspólnym tytułem „Retrospekcja”, jako przerywniki dla chronologicznie opisywanej historii.

W chwili, gdy zaczynamy ciąg dalszy naszej opowieści, Daniel od ponad tygodnia jest radosnym przedszkolakiem. Natalka, skończywszy piętnaście miesięcy, biega po całym domu, krzyczy, piszczy i powoli zaczyna mówić, choć z ogólną komunikacją na poziomie podstawowym nie ma problemu. I jest przekochana!

Zapraszam do lektury... Zaczynajmy..