niedziela, 7 kwietnia 2013

25. Kto tak ma – ręka w górę!


Poniedziałek-piątek, czyli tak zwany tydzień roboczy. Godzina szósta trzydzieści – rodzic łazi z błędnym wzrokiem po mieszkaniu w poszukiwaniu kubka z kawą. Planował bowiem położyć się wcześniej odrobinę, skoro dzieciaki względnie zasnęły. I tak zrobił. Ale ledwie minęło piętnaście minut, ledwo sen zaczął otulać i człek odpływać począł, to usłyszał kroki przez przedpokój i u stóp łóżka swego ujrzał milczącą zjawę w postaci własnej córki. Niczym pamiętna długowłosa dziewczynka z „Ringu” zaczyna się ona w mroku gramolić na czworaka po łóżku w kierunku półprzytomnego rodzica, by wymusić milczącą próbę wbicia się do łóżka i pozostania tam do rana.

Bierze się więc ją na ręce, cicho acz zdecydowanie tłumaczy, że po to ma swoje łóżko, by w nim spać. Zabiera się dziecko z powrotem do pokoju, kładzie na łóżeczku, ale nim toto ponownie zaśnie spokojnie, trzeba poleżeć. A w trakcie tego leżenia małe łapki wędrują po oczach, nosie, brodzie, policzkach, drapiąc, szczypiąc czy wykonując inne nie do końca kontrolowane ruchy. W końcu młode zasypia, spokojnie i głęboko oddychając, a człowiek ze zgrozą stwierdza, spoglądając na zegarek, że minęło ponad pół godziny i o tyleż sen jest już na pewno skrócony.

Syn natomiast o tej samej porannej godzinie – dla przypomnienia: szósta trzydzieści – śpi snem głębokim, wtulony w bok łóżka i nie rusza go poranna krzątanina. Na hasło „wstajemy, czas do przedszkola” podnosi się po piątej próbie przebudzenia, niewidzącym wzrokiem ogarnia pokój, stwierdza „siku muszę” i na autopilocie wędruje do łazienki, całkowicie ignorując rodzica.

I tak każdego dnia tygodnia, kiedy tylko do przedszkola trzeba wstawać. Dobudzić ciężko, choćby poprzedniego dnia szli spać z kurami. Półprzytomna, zaspana progenitura snuje się po mieszkaniu, ubrać ciężko, zebrać do kupy ciężko, namówić do wyjścia ciężko...

Przychodzi weekend i cóż się dzieje?

- Tato, tato... kiedy wstajemy?

To Daniel radośnie rozświergolony stoi przy łóżku, patrząc niewinnie swoimi oczętami, ubrany już (całkowicie albo częściowo, w zależności od tego ile elementów garderoby znalazł). Przewalając się niemrawo na bok sięgam po telefon, sprawdzam godzinę...

- Niech cię, synu... - nie kończę zdania, chociaż ciśnie się na usta, wręcz wyrywa, by to powiedzieć. - Czy wiesz, która jest godzina?
- Kiedy wstajemy??? Bo głodny jestem! Zrobisz mi kanapeczkę? Chociaż jedną???

I weź tu człowieku obróć się tyłkiem do dziecka własnego, owiń kocem, udawaj, że nie słyszysz, że cię to nie obchodzi, że śpisz... Jak stoi takie młode, niewinne, oczy błagalnie wbite w ciebie, bo głodny, bo śniadanko chce, chociaż jedną kanapeczkę... Człowiek w poczuciu winy wstaje, zwleka się, człapie do kuchni, szykuje śniadanie. Po czym stwierdza, że przecież się dalej spać nie da, bo za chwilę coś jeszcze będzie potrzebne. A to picie, a to skarpetka, której znaleźć się nie da, a to klocek, który dnia poprzedniego leżał na stole, a dziś rano już go nie ma. Krótko mówiąc – ze spania nici.

Jest weekend...
Godzina szósta dziesięć...

...i tak za każdym razem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz